Dołączył: 11 Mar 2009
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
|
Uświadamiająca Zakonnica.
Prolog.
*
Wczesny, niedzielny poranek.
Zbudzone ze snu słońce niepewnie ukazywało swe ciepłe oblicze znad przejaśnionego horyzontu, dość leniwie kierując się w stronę najwyższego punktu górującego na niebie. Zazielenione wierzchołki drzew kołysały się niemalże niezauważalnie w rytm melancholijnej pieśni wiatru. W niezwykle lekkim powietrzu unosiła się świeża woń deszczu, padającego przed kilkoma godzinami - w środku burzowej nocy. Dookoła panowała spokojna cisza, przewlekana subtelną rozmową ptaków, odbywających koncert w głębi wysokich, rozłożystych drzew.
Wysoka wieża wzbijająca się pomiędzy dachami domów mieszkalnych górowała dumnie nad całym miasteczkiem. Symbolicznie zakończona bogato zdobionym krzyżem królującym wśród błękitnego nieba, który przypominał o niezwykłej świętości i cudowności danego miejsca. Przez kolorowe witraże nieśmiało przedostawały się nikłe smugi światła, oświetlając swym blaskiem najbliżej napotkane dębowe ławki, skupione, pochłonięte pracą twarze patafian oraz pięknie ustrojony ołtarz.
W środku świątyni panowały przesadne przygotowania. W każdym zakątku gmachu unosił się zapach wiosennych kwiatów, ozdabiających nawę główną. Dwie potężne kolumny ozdobione kunsztowną dekoracją roślinną wspierały półkolisty sufit spoczywający nad ołtarzem.
Chóralny, dziecięcy śpiew oraz donośna muzyka wydobywająca się z olbrzymich organów, wypełniła każdy, najmniejszy nawet zakątek kościoła.
Rudowłosa, szczupła kobieta z niebywałą precyzją i zaangażowaniem ścierała kurz z ciemnego konfesjonału, żałośnie przy tym lamentując:
- W mojego ślicznego, malutkiego, milusiego synka wstąpiła jakaś siła nieczysta. Ach, mam wielką chęć sprać mu tyłek za te wszystkie dzienne i przede wszystkim noce wybryki - syknęła kobieta, szybciej pocierając szmatką o dębową krawędź konfesjonału. - Nie tak go wychowałam. Spiorę mu tyłek, aż na niego nie usiądzie!... Ale to przecież jest mój kochany synek... - wybuchła niepohamowanym płaczem. - Niech ksiądz mnie wspomoże, bo ja kompletnie nie wiem, co mam począć. Jestem całkowicie bezradna - chlipała, wylewając litry łez. Tęgi kapłan siedzący w środku konfesjonału zaklął siarczyście, lecz całkowicie niezauważalnie, po raz kolejny zapinając guziki sutanny, odpinające się pod naporem jego opasłego, dość obfitego brzucha. Po chwili odchrząknął sucho, przygładzając materiał fioletowej stuły.
- Dusza twojego syna została opętana grzechem cudzołóstwa - powiedział spokojnie, lekko znużony. Rudowłosa kobieta zaszlochała głośno, zwracając uwagę wszystkich parafian przybyłych wcześnie do kościoła, by idealnie przygotować świątynię do niedzielnego nabożeństwa. - Kościół nie popiera stosowania kar wobec grzeszników - ciągnął - no chyba że, w szczególnych przypadkach - dodał po chwili namysłu. - Twój syn... Bernardzie, mógłbyś poprawić tamten obraz? Krzywo wisi. Nie, nie, nie... Ten czwarty od lewej. Tak, tak. Ten! - przerwał monolog, zwracając się do barczystego i krępego kościelnego. - Twój syn musi zostać odizolowany od nieczystych czynów. I to jak najszybciej. Nigdy nie wiadomo jak daleko może się posunąć szatan.
Kobieta zmarszczyła znacznie czoło, ocierając dłońmi zapłakane oczy. Na jej twarzy malowało się głębokie zastanowienie i koncentracja. W głowie panował ogromny mętlik.
Zapadła niezręczna cisza.
- Mam pomysł! - wrzasnęła, radośnie klaszcząc w dłonie. Kapłan usłyszawszy jej nieopanowany krzyk podskoczył nienaturalnie z przerażenia. Widząc roześmianą twarz rudowłosej parafianki z zadowoleniem rozmachującą żółtą szmatką, kręcąc się przy tym wokół własnej osi, uniósł z niemocą ręce ku niebu, mówiąc cicho:
- Boże, miej w opiece mnie - twojego wiernego sługę i tę oto kobietę, zbłąkaną w szponach sił piekielnych, podobnie jak jej syn i z pewnością cała reszta rodziny... A niech szlag trafi te przeklęte guziki! - syknął, po raz kolejny mocując się z guzikami sutanny.
*
Jestem skazany, nie na śmierć, nie na dożywocie, tylko na przeklęty, bezpodstawny areszt domowy.
I to wszystko ponoć dla mojego dobra. Zostałem uwięziony (choć praktycznie nie wiem za co) pośród starych rupieci w przerażająco małej skrytce pod schodami. Dookoła panują egipskie ciemności. Jest wilgotno (nie żebym się zsikał ze strachu, albo coś) i czuć nieprzyjemny zapach (patrz nawias pierwszy) stęchlizny. Tumany kurzu najwidoczniej zajmują połowę małego, zagraconego pomieszczenia, a przynajmniej połowę mojego nosa - ledwo oddycham.
Mój żołądek od niespełna kilku godzin domaga się jakiegokolwiek pożywienia. W gardle panuje sucha pustynia. Mojemu idealnie wyrzeźbionemu ciało doskwiera niemiły dyskomfort, a delikatne, spracowane ręce zatrzaśnięte w plastikowych kajdankach zostały uniemożliwione do wykonywania swobodnego ruchu.
Znieważony, zhańbiony i niemający najmniejszej nadziei na przetrwanie, wyczekuję na śmierć. Czuję zbliżający się kres mojego kolorowego, bezproblemowego, wspaniałego życia...
Ach, wiem doskonale - mam skłonności do dramatyzmu i przesady.
Jestem całkowicie spokojny i opanowany. Nawet myśl o pochówku w ogródku pomiędzy rzodkiewką a rabarbarem mnie nie przeraża. To wszystko pewnie jest jakimś totalnym nieporozumieniem albo nową metodą wychowawczą Simone. Mnie - wzorowemu obywatelowi nie zdarzają się takie rzeczy. Wiodę zgodne z prawem spokojne, towarzyskie życie, nie łamiąc przy tym żadnych wpajanych przez rodziców zasad i zakazów. Jestem, można powiedzieć, czysty jak łza.
Usłyszałem przeraźliwy skrzyp drewnianych drzwiczek. Przymrużyłem oczy, ze zdziwieniem i irytacją wpatrując się przed siebie. Niemiła jasność drażniła moje śliczne oczęta.
- Tom, miarka się przebrała. Musisz ponieść odpowiednie konsekwencje - usłyszałem szorstki, zdławiony głos Josta. Moje ciało przeszedł dreszcz.
Zdębiałem.
***
zwiększyłam czcionę, bo inaczej chyba okulary cylindryczne musiałabym nosić ; P
|
|